Urodził się w 1831 roku, jako David Hunter Montgomery. Był najstarszym z synów bogatego plantatora bawełny w Alabamie. Dzieciństwo wspominał jako wyjątkowo spokojne i szczęśliwe. Nigdy niczego mu nie brakowało. Miał również zapewnioną jak najlepszą, i dość wszechstronną, edukację. Chociaż rodzina pokładała w nim wielkie nadzieje - David, w przeciwieństwie do swego ojca, nie nadawał się na przedsiębiorcę ani przyszłego właściciela plantacji. Od samego początku był człowiekiem czynu i wolnym duchem, któremu ciężko było wytrzymać dłużej w jednym miejscu.
Dość wcześnie wstąpił do wojska, gdzie po latach służby dorobił się stopnia kapitana.
11 stycznia 1861 roku Alabama postanowiła wystąpić z Unii. Tak naprawdę już wtedy bezpowrotnie stracił swoje dawne, niemal idealne życie.
Przez trzy lata dzielnie walczył pod dowództwem generała Roberta Lee, aż do 5 maja 1864 roku i bitwy, która przeszła do historii pod mianem "Bitwy w dziczy".
Doskonale pamięta te dwa ostatnie dni, poświęcone krwawym walkom w gęstych lasach Wirginii. Już pierwszego dnia, został ciężko ranny podczas jednego ze starć. Rana była zbyt poważna, by przetrwać dalszy marsz przez dzicz. Wraz z grupą ochotników podjął się niemal samobójczej misji, mającej na celu odciągnięcie części wrogów od oddziału generała Hilla, dziesiątkowanego przez przeważające siły Unii. W tamtej chwili był w pełni pogodzony ze swoim losem, jak i z nieuchronną śmiercią. Ale los chciał inaczej. Plan się powiódł. Połączone korpusy Hilla i Longstreeta poradziły sobie z armią przeciwnika. Walki stopniowo ustały, przenosząc się w północną część puszczy.
Niewiele pamięta z tamtego dnia. Osłabiony utratą krwi i gorączką spowodowaną zakażeniem jednej z ran nie miał wystarczająco sił by przedrzeć się z pobojowiska, do pozostałych oddziałów. Zwłaszcza, że i tak zdawał sobie sprawę, że dla niego było już za późno. Początkowo po prostu czekał na śmierć. Potem nastała noc...
Do dziś wspomnienie tamtej nocy, pozostało najbardziej traumatycznym przeżyciem jakiego doświadczył. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł czym jest prawdziwy, obezwładniający strach. Gdy tylko słońce zaszło za horyzontem wiedział, że nie byli sami. Coś czaiło się w lesie, przemykało jak cień lub mgła. Ciemności były tak gęste, że nie był w stanie dostrzec absolutnie niczego, chociaż czasem wydawało mu się, że gdzieś nieopodal błyskały czerwone ślepia jakiś dziwnych drapieżników. Panowała potworna cisza. Żadnych dźwięków nocnych stworzeń, jedynie pojedyncze jęki innych konających przerywały tą nieludzką, grobową ciszę. Wtedy jeszcze nie wiedział czy to koszmarne majaki gorączki, czy rzeczywiście coś krążyło po niedawnym polu bitwy szukając ocalałych, tylko po to by chwilę później ich dobić. Co jakiś czas słyszał krótki krzyk, wzywanie pomocy lub po prostu jęk. Potem znów zapadała cisza. W tamtej chwili pragnął tylko za wszelką cenę wydostać się ze środka tego piekła. Każdy ruch sprawiał mu niewyobrażalny, rozdzierający ból, ale nie poddawał się. Powoli czołgał się w błocie i krwi, byle tylko dalej od czających się w ciemnościach potworów. Miał wrażenie, że trwało to całą wieczność. Kiedy w końcu to Coś go dopadło, sam nie wiedział jakim cudem, mimo wycieńczenia, nadal próbował walczyć. Zapewne była to wyjątkowo żałosna próba. Cała reszta jest tylko mglistym przebłyskiem wspomnień. Z tego wszystkiego pamięta jedynie człowieka, chociaż jeszcze chwilę wcześniej mógłby przysiąc, że zaatakowało go jakieś potworne zwierzę. Człowiek coś do niego mówił i chyba się śmiał. Potem w końcu nadszedł błogi spokój. Ból zniknął, czuł jakby unosił się w pustce. Śmierć... To co było potem było gorsze od wszystkiego co wcześniej czuł. Jeśli poprzednie godziny powolnej agonii od ran, sprawiały mu niewyobrażalny ból, to co czuł nie miało nawet nazwy. A czuł jakby od środka trawił go ogień, jakby całego jego ciało było rozszarpywane na kawałki. Stracił całkowicie poczucie czasu, miał wrażenie, że minęły całe wieki nim zaczął czuć cokolwiek innego niż ból. Tym czymś był głód...
Pierwszymi ofiarami napędzającego go głodu padli zabłąkani w puszczy żołnierze Unii. Kiedy po raz pierwszy poczuł smak ludzkiej krwi, niemal całkowicie stracił zdolność do logicznego myślenia. Przypominał bardziej dzikie, wygłodniałe zwierze, całkowicie opętane szałem zabijania, niż istotę, która jeszcze niedawno była człowiekiem. Nie rozumiał swojego stanu, ale instynkt i tak wziął górę nad rozumem. Liczyło się tylko przetrwanie.
Potem poznał Jego. Stwórcę, który dopiero po dłuższym czasie zdecydował się ujawnić i wyjaśnić całą sytuację i zasady nowego życia. To było ich pierwsze i zarazem ostatnie spotkanie. Hunter początkowo nienawidził swojego Stwórcy, wciąż zbyt boleśnie odczuwając ciężar niedawnego koszmaru, który musiał przechodzić tylko dlatego, że był wystarczająco silny by przetrwać. Dziś, z perspektywy czasu, nie ma już żalu. Jest nawet wdzięczny za podarowanie nowego, wspaniałego życia. Jeszcze bardziej wdzięczny jest losowi za to, że postawił mu wówczas na drodze akurat miłujących wolność Gangrelitów, niż jakikolwiek inny z klanów Camarilli.
Ojciec nie ingerował w jego życie. Przekazał mu swoją wiedzę, nauczył jak w pełni wykorzystywać swoje zdolności. Popchnął go na drogę do nowego życia, po czym pozwolił mu odejść, w celu znalezienia sobie swojej własnej ścieżki.
Hunter nigdy nie wrócił w rodzinne strony. David Montgomery zmarł bohatersko 6 maja 1864 roku podczas Bitwy w Dziczy. Nadszedł rok 1865. Unia wygrała. Rodzinna Alabama straciła niezależność i znów stała się jednym ze Stanów Unii. Udało mu się dowiedzieć, że jego rodzina nie ucierpiała zbytnio i zachowała nawet część dawnego majątku. Podobno dwaj, z jego trzech braci również zginęli w czasie wojny. Czasami walczył z pokusą by chociaż na chwilę odwiedzić rodzinę, wiedział jednak, że byłoby to błędem.
Zgodnie z radą Stwórcy poświęcił się poszukiwaniom swojej ścieżki w życiu. Doskonalił umiejętności, oswajał wewnętrzną Bestię i poznawał społeczeństwo kainitów, o których istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. W pewnym momencie próbował nawet znaleźć sobie miejsce, w tej skomplikowanej społeczności, jednak nie mógł znieść ciągłej polityki i knowań.
Wybrał wolność i niezależność. Podąża swoją własną drogą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz