20 grudnia 1991

Wydarzenie grupowe I – Dragomir Bolivar

Czasem informacje docierały do pewnych osób, choć dotrzeć nie powinny. Zdarzało się, że docierały przed czasem. Te, nie przeznaczone dla pewnych uszu najczęściej bez problemu odnajdywały ścieżki, którymi powinny lecieć, by zadźwięczeć gdzieś we wnętrzu ucha, po czym wybrzmieć w głowie. Były też takie wieści, które z góry powinny zostać oznaczone, jak list polecony za poręczeniem odbioru, a jednak gdzieś błądziły i gubiły drogę. To, co wydarzyło się kilka dni wcześniej było tego typu wiadomością.
Wiedział, że to było dla niego i do niego. Informacja, która była wymierzonym ciosem. Miał kiedyś pewne podejrzenia, ale domysły i spekulacje zostały ucięte wraz ze śmiercią podejrzanego. Niestety, znów pojawił się ktoś, kto wyraźnie próbował zapracować na to, by poczuć, jak może boleć droga do śmierci. Niszczył opinię kliniki, jak i jej właściciela. Nie wspominając o tym, że gdyby wyszło to na światło dzienne echo takich spraw niosłoby się wiele tygodni. Poza tym śmiał pozbawić życia jedną z ulubionych pielęgniarek. Dragomir był wściekły. Niewiedza, jak i bezsilność doprowadzała go do szału, a nastrój nie ulegał poprawie od kilku dni. Uderzył dłonią w blat biurka, po czym jednym ruchem zrzucił kilkanaście teczek z dokumentami. Papiery wzbiły się w powietrze, po czym opadły na podłogę pokrytą ciemnymi panelami.

Był gotów pozwolić, by Bestia doszła do głosu. By ślepy szał zrobił swoje. Był gotów, gdyby tylko wiedział, kto śmiał ingerować w to, co tworzył. Albo ktoś chciał go zdemaskować, albo właśnie rozpoczął grę, której ciąg dalszy, ani koniec nie był nikomu znany.

Odwrócił się w stronę okna przesłoniętego ciężkimi kotarami. Ręce złożył jak do modlitwy i patrzył w jeden punkt – martwą różę stojącą na szafce, jakby próbował odnaleźć coś, co mogło naprowadzić go na postać ingerującą w jego życie. Constantin wpadł do gabinetu zapominając o zapukaniu w masywne drewniane drzwi. Wyglądał na nieco zmieszanego, ale i przerażonego. Oddychał szybko. Dragomir odwrócił się powoli od okna kierując spojrzenie na swojego ghoula. Nie odezwał się, ale patrzył pytająco. Czekał, aż jego podwładny odezwie się pierwszy.
– Panie! – wyjęczał Constantin. Jego posłuszeństwo, jak i obawa względem Dragomira mieszały się. Był pewien, że jego Pan wolałby usłyszeć dobre wieści, ale niestety, po raz kolejny, nie mógł on takowych przynieść. Znów działo się coś wielce niepożądanego. 
Dragomir już wiedział, że coś było nie tak. Czekał tylko na szczegóły.
– Trzeci dzień z rzędu nie pojawił się pielęgniarz Derek, a dziś odnotowałem nieobecność chirurga, choć miał umówioną operację. Pacjentką zajął się jego asystent. Czyżby ktoś nas sabotował? – Miał nadzieję usłyszeć od swego Pana coś, co utwierdzi go w przekonaniu, że wszystko będzie załatwione pomyślnie. 
– A sprawa Charlotte zatuszowana?
Ghoul wzdrygnął się słysząc pytanie dotyczącej pielęgniarki. Doskonale pamiętał widok jej ciała, a właściwie czegoś co z niej zostało. Martwił się o nieporuszanie tematu kolejnych zaginięć. Bał się tego, co może nastąpić. 
– Zostało potwierdzone, iż Charlotte udała się w lot samolotem z zamiarem dotarcia do miejsca, gdzie będzie mogła spędzić dwutygodniowy urlop, jednakże maszyna, którą leciała z niewyjaśnionych przyczyn uderzyła w jeden z górskich szczytów, a jej resztki zostały pogrzebane w skalnej szczelinie.
– Obserwuj ludzi, próbuj rozeznać się w sytuacji – powiedział chłodno i wstał ze skórzanego fotela. – Możesz odejść. – Wskazał na drzwi, a sam wyszedł z pomieszczenia chwilę później.

Zanim na cel obrał któryś z eleganckich pokoi swojej posiadłości, skierował swoje kroki do jej podziemi. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał jeden z nich, by otworzyć stalowe drzwi z kratami w małym okienku. Zatrzymał się w progu przyglądając się postaci, a precyzując – resztką, które leżały na podłodze pomieszczenia. To była Charlotte, choć nie przypominała tej siebie, którą zapamiętał. Kości wystawały, skóra była jak źle dobrany materiał i ześlizgiwała się resztek ciała do którego doczepiono obce elementy, które nie występowały w takim połączeniu w sposób naturalny. Oprócz resztek włosów, nic już nie świadczyło o tym, że była kiedyś kobietą, którą Dragomir mógł obserwować nocami z dziwnym uśmiechem na twarzy. Woń jej krwi niegdyś była hipnotyzująca.
Martwe ciało leżało na zimnej kamiennej posadzce. Zbliżył się spoglądając na nią. To co zostało, nie nadawało się nawet na stworzenie Vozhda. Kucnął obok i pogładził ją po resztach twarzy. Było już zdecydowanie za późno, by odwrócić eksperymenty i poczynione zmiany na Charlotte. Było za późno, by ją uratować. Pewne zmiany było nieodwracalne. Przestała żyć, jednocześnie przestając istnieć. Nie mógł pozostawić jej, by ktokolwiek odnalazł resztki tego, co z niej pozostało. 

Zniekształcenie. Modyfikacje. Operacje. Była to sztuka, ale i niebezpieczna zabawa, która chwiała się na granicy współżycia ze śmiertelnymi. Jednak, w tym przypadku, ktoś szyderczo przekroczył granicę. „Kto śmiał zhańbić sztukę chirurgii?” – miał ochotę wykrzyczeć to na głos, by dźwięk jego głosy dotarł do winowajcy, ale nic nie wydobyło się z jego gardła. Dragomir nie mógł pozwolić sobie na taką zniewagę. Było to dla niego, jak siarczysty policzek. Czegoś takiego nie puści płazem. 

Podniósł się, wyprostował i sięgnął po topór stojący pod ścianą. Zacisnął dłoń na trzonie. Porąbał jej ciało. Na posadzce pozostały większe i mniejsze kawałki. Strzępki i chrząstki. Przerzucił je na matę i zwijając wszystko wrzucił do beczki pełnej kwasu. Pomieszczenie wypełnił odgłos syczenia, a nieprzyjemny zapach stał się jeszcze intensywniejszy. Ale oprócz niego nie było tu nikogo. Nie było świadków. Nie było sprawy – teoretycznie.

Opuszczając podziemia w myślach toczył walkę. Z jednej strony wolałaby, jakiegoś Tremere, ale wiedział, że to nie ich sposób działania. To było zbyt delikatne, wyrafinowane w swoisty sposób. To był inny Tzimisce. Musiał być. I w dodatku robił, co mu się żywnie podobało. Dragomir zacisnął pięści i wiedział, że po raz kolejny będzie musiał odwołać się do monomacji, choć dawno tego już nie czynił. Nikt nie będzie wchodził na jego teren, niszczył jego własności, a tym bardziej zaniżał walorów estetycznych tego miasta. Nikt ma prawa wyśmiewać Tzimisce!

* * *

Ciemność, a chwila później błysk. Pomieszczenie wypełniło się jasnym światłem powodując chwilową dezorientację Dragomira. Zaklął mrużąc oczy, a gdy poczuł dziwny ból w ramieniu już wiedział, że trafił we właściwe miejsce. Światło stało się mniej intensywne, a naprzeciw niego stał młody wampir. Znał go! Widział go kilkukrotnie w towarzystwie Saschy Vykos. Uśmiechnął się chłodno spoglądając na zranienie, które było widoczne przez rozcięty rękaw marynarki. Kto by pomyślał, że wzgórza Los Angeles będą domem kogoś takiego?

Nie był w klinice od ponad tygodnia, poświęcając każdą noc na śledzenie śladów jakie pozostawiała tajemnicza postać, która była odpowiedzialna za śmierć Charlotte. Szybko wpadł na jego trop, trafił na odpowiednich ludzi i znalazł wskazówki. Dowiedział się, że to wampir i poznał jego miejsce pobytu. Decydując się, by ta noc była idealną na odwiedziny u swego klanowego brata.

Dopadł do niego, jak głodny mięsożerca do rannej zwierzyny. Zacisnął rękę na jego gardle i przycisnął do ściany. Dostrzegł, że za plecami wampira znajduje się pomieszczenie, którego wnętrze można było obserwować przez szybę, a za nią, była znana mu postać. Mężczyzna, który dla niego pracował obijał się raz po raz od ścian wpadając na nie co chwilę. Był otumaniony i zniszczony. 

– Nie będziesz nazywał tego sztuką! Ani nawet nieudanym eksperymentem! – Obrócił go przyciskając jego twarz do szklanej powierzchni. – To obraza tego, co uczynić można! Zniekształcenie? Strach? Jak w ogóle śmiesz mówić o strachu i dyscyplinie, która pozwala na coś więcej niż to, co zaprezentowałeś? To wzbudza więcej litości niż strachu – wskazał na postać pielęgniarza, który teraz był tylko zlepkiem elementów ciał, resztek skóry i kości i rekiniej płetwy.

Młody wampir wybuchnął śmiechem. Nie szarpał się, nie próbował wybrnąć z sytuacji, by jakkolwiek zmienić ją na swoją korzyść. Śmiał się w głos. Zamachnął się przeciągając ostrymi pazurami po twarzy Dragomira, w wyniku czego wylądował z hukiem na podłodze. Przeturlał się pod metalowy blat.

– Będziesz Zniekształcenie dyscypliną naszą nazywał, a umiejętności swe podnosić będziesz, i nie będziesz z terenu swego placu zabaw robił, albowiem jest to abominacja! – Dragomir przypomniał sobie słowa zasłyszane wieki temu, nie zważając na odniesione obrażenia, zacytował je głośno i patrząc w oczy młodemu Tzimisce doskoczył do niego i szybkim ruchem rozszarpał mu krtań. 

Hak Farabeufa leżał obok dłoni Dragomira, zaś po jego lewej spoczywała taca z przyrządami chirurgicznymi. Zakasał rękawy i nie bacząc na zbliżający się świt rozpoczął pierwszą, po kilkudniowej przerwie, operację – nie przewidując możliwości przeżycia pacjenta. Operacja, jak zabawa – nazywana torturami.

Czuł, że to nie koniec. Chirurga nadal nie odnalazł, a w dodatku gdzieś w głowie błądziła myśl o Saschy.

___________________________________
Praca w terminie przesłana do Administracji. Opublikowana z opóźnieniem.

2 komentarze:

  1. Szalenie się cieszę, że mogę przeczytać kolejną ciekawą notkę. Do Tzimisce mam słabość, więc bardzo podobała mi się historia. No i wątek z Saschą. ;)
    Za to powiem Ci, że czuję pewien niedosyt - było zdecydowanie za krótko i zbyt szybko, więc mam nadzieję, że będziesz tą historię dalej kontynuować.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem co mi się bardziej podobało - świetne opisanie dyscypliny zniekształcenia, nawiązania do kanonu i Vykosa czy drapieżny Dragomir... ^^
    Rekinia płetwa mnie szczerze mówiąc rozbroiła. :)
    W ogóle notka bardzo mi się podobała, zwłaszcza jeśli chodzi o klimat - nutka tajemniczości i tej specyficznej aury wokół Tzimisce. Naprawdę kawał dobrej roboty.
    Poza tym zgadzam się z Szyszymorą. Czemu tak krótko? Ledwie się wciągnęłam, a tu już koniec. Nie wiadomo co dalej, kto, dlaczego i co z Vykosem (liczyłam, że się pojawi osobiście ;)). Czekam na ciąg dalszy - równie klimatyczny i wciągający.

    OdpowiedzUsuń